Wyspy Selvagens – hm… gdzie one są?
Okazuje się, że niewiele osób w ogóle o nich słyszało, niewielu żeglarzy potrafi je wskazać na mapie,
a już całkiem niewielu – tam dopłynęło…
Postanowiliśmy zorganizować żeglarską wyprawę na owe wyspy, spenetrować je,
jak najwięcej się o nich dowiedzieć i potem podzielić się z Wami wrażeniami.
Wspomnienia z rejsu 09 – 23.10.2010 na jachtach s/y Pato Lukas (Oceanis 42) i s/y El Cilantro (Oceanis 393)
art. Małgorzata Talar
Organizacyjnie
Przygotowania do rejsu były długie. Okazuje się, iż znalezienie firm czarterowych na Wyspach Kanaryjskich (stąd zaczynaliśmy, a dokładniej Santa Cruz de Tenerife) w okresie przedzimowym – wcale nie jest łatwe, od listopada do marca sporo armatorów sprowadza swoje jachty z Morza Śródziemnego i wtedy jest w czym wybierać, ale firm czarterujących jachty cały rok – znaleźliśmy raptem kilka. Kanary stają się jednak coraz bardziej popularne, niedługo problem pewnie całkowicie zniknie (oby tylko nie stało się jak w przypadku Chorwacji czy Grecji, gdzie ogrom jachtów powoduje tłok w marinach, znalezienie miejsca w sezonie – często graniczy z cudem).
Kolejny punkt załatwiania formalności – przelot, jedni lecieli z Wrocławia, inni z Warszawy czy Krakowa, są też tanie przeloty z Berlina i Madrytu… – możliwości więc co najmniej kilka. Trzeba dobrze kombinować i nawet za 800zł w obydwie strony na Kanary da się dostać!
Jeszcze tylko pozwolenie na wjazd na teren Parku Narodowego Madery (załatwia się korespondencyjnie i pokazuje strażnikom na miejscu), do którego należą Wyspy Selvagens i można płynąć… i odkrywać nieznane lądy…
Trasa rejsu
Żeglowaliśmy w 2 jachty. Z Teneryfy popłynęliśmy na Gomerę, potem La Palmę, skąd po 140Mm wspaniałej atlantyckiej żeglugi – osiągnęliśmy Selvagem Grande. Kolejne 140 Mm i zacumowaliśmy na Lanzarote. Potem była Wyspa Lobos, Fuerteventura, Gran Canaria i znów Teneryfa. W sumie przepłynęliśmy 673Mm w ciągu 148h, z czego 76h pod żaglami.
Rejs udał się znakomicie!
Nasza trasa: Santa Cruz de Tenerife (Teneryfa) – Las Galletas (Teneryfa) – San Sebastian de La Gomera (Gomera) – Santa Cruz de La Palma (La Palma) – Enseada das Cagarras (Selvagem Grande) – Marina Rubicon (Lanzarote) – Lobos – Morro Jable (Fuerteventura) – Puerto Rico (Gran Canaria) – Puerto de Las Nieves (Gran Canaria) – Santa Cruz de Tenerife (Teneryfa)
Cel wyprawy – Wyspy Selvagens
Wyspy Selvagens (port.: Ilhas Selvagens) – to grupa kilku niewielkich wysepek, pochodzenia wulkanicznego, znajdujących się na Atlantyku, na zachód od wybrzeży Afryki, pomiędzy hiszpańskimi Wyspami Kanaryjskimi a portugalską Maderą. Należą do Portugalii. Używając żeglarskiej terminologii – obejmują one akwen pomiędzy współrzędnymi 30°01,58’N, 30°09,17’N, 015°52,25’W, 016°03,25’W, co oznacza 163Mm w linii prostej od Madery, oraz 82Mm od Wysp Kanaryjskich. Należą do tzw. Makaronezji (gr. Wyspy Szczęśliwe) – grupy wysp Północnego Atlantyku (obok Azorów, Madery, Wysp Kanaryjskich oraz Wysp Zielonego Przylądka).
Ich powierzchnia wynosi zaledwie 2,73 km². Trzy największe to: Selvagem Grande (Salvaje Grande), Selvagem Pequena (Pitón Grande) i Ilhéu de Fora (La Salvajita) oraz ponad tuzin małych, płaskich wysepek, rozrzuconych u wybrzeży swoich starszych sióstr. Powstały w momencie wypiętrzania się Wysp Kanaryjskich i uważa się, iż są częścią pasma kanaryjskiego. Oddzielają je od Kanarów jednak głębiny sięgające często ponad 3000m!
Od 1976r. stanowią rezerwat przyrody (Park Naturalny Madery), a w 2004 r. dołączyły do grona światowych zabytków UNESCO. Po raz pierwszy wzmianki o nich pojawiły się na weneckiej mapie z 14 wieku. Ponoć niegdyś stanowiły znakomite schronienie dla piratów. Mówi się o zakopanych tu skarbach i próbach (udokumentowanych) ich odnalezienia, które jednak kończyły się niepowodzeniami. Dziś mieszka tu przede wszystkim wiele gatunków ptaków morskich, niespotykanych nigdzie indziej, trochę gekonów, jaszczurek, krabów i dwóch strażników. Nikogo więcej, żadnej cywilizacji, budynków, dróg czy samochodów. Nawet wody tu nie ma, prąd dostarczają panele słoneczne, prowiant przywożą statki, a komunikację z cywilizacją zapewnia telefon satelitarny. Położone między szybko rozwijającymi się ośrodkami turystycznymi, takimi jak Kanary czy Madera – Wyspy Selvagens zostały niemal zapomniane. Rzadko są celem żeglarskich wypraw.
Panuje tu subtropikalny klimat morski, opadów jest niewiele, a roczne temperatury oscylują wokół 17-19ºC. Przeważają połnocno-wschodnie pasaty.
Selvagem Grande obejmuje obszar 245 hektarów, jest największa, ma kształt pięciokąta ze stromymi klifami, w wielu miejscach „wpadającymi” wprost do oceanu. Najwyższy szczyt to Pico da Atalaia (163m n.p.m.) z latarnią o charakterystyce: Fl 4s 162m 13M. Kolejny szczyt to Pico Dos Tornozelos (137m n.p.m). Znajdują się tutaj dwa kotwicowiska, Enseada das Pedreiras i Enseada das Cagarras, ale tylko na tym drugim można kotwiczyć. Tam znaleźliśmy domek strażników.
Naszymi przewodnikami po wyspie byli Ricardo i Mauricio wraz z nieodłącznym towarzyszem – kundelkiem, o jakże zaskakującym imieniu – Selvagen. Panowie oprowadzili nas po wyspie, pokazali najciekawsze miejsca, z uśmiechem i życzliwością odpowiadali na pytania, a wszystko dzielnie tłumaczyła Marta Szczepaniak:
„Ten niewielki skrawek lądu stał się gniazdowym rajem dla dziewięciu gatunków morskich ptaków: 5 gatunków z rodziny Procellariidae (burzykowatych), 3 gatunki z rodziny Laridae (mew) i 1 gatunek z rodziny Motacillidae (pliszkowatych). W sumię będzie tu ponad 60 tys. par ptaków! To głównie z ich powodu wyspy w latach 70-tych zostały objęte ochroną.
Niewiele osób wie, że do 1971r. Wyspy Selvagens były własnością portugalskiej rodziny da Rocha Machado. Z prywatnej inicjatywy pewnego Brytyjczyka – ustanowiono obszar Salvagenów parkiem naturalnym, włączając go do obszaru Parque Narural de Madeira. Gentelmen ten ma swoją skromną chatkę tuż obok domku strażników. Nie wyróżnia się ona niczym szczególnym, jest malutka, pozbawiona luksusów i wtopiona w krajobraz. Ricardo i Mauricio zdradzili nam w sekrecie, że między sobą nazywają jego rezydencje Buckingham Palace :-).
W każdej możliwej szczelince skalnej gniazdują tu ptaki z gatunku Calonectris diomedea borealis (Cory’s Shearwater, burzyk żółtodzioby), które nie boją się ludzi (o czym mogliśmy się sami przekonać), ponieważ ich nie znają! Mają one za sobą smutną historię” – tłumaczy dalej Marta. „Nie zawsze było tak, jak dziś. Do 1967r. każdej jesieni organizowano wyprawy łowieckie na Wyspy Selvagens, kiedy to ofiarami ludzi były młode okazy właśnie tego gatunku. Masowo zabijane na mięso i do wyrobu materacy (!) niemal całkowicie wyginęły. Dzięki ochronie są dziś najliczniejszą na świecie kolonią – gniazduje ich na Salvagenach ponad 14tys. par!”
Z ciekawością słuchaliśmy dalej: „Kiedy młode dorosną i zaczynają już latać – fruną non stop bardzo daleko, aż do Brazylii i na Madagaskar. Po 7 latach wracają, składają jaja i tak cały czas. Ciekawostką jest, iż żywią się tylko rybami”
Zapytaliśmy o zakres obowiązków strażników na wyspie: „Głównym ich zadaniem jest kontrolowanie ptasich gniazd, doglądanie populacji. Oprócz tego, służbę wypełniają obchody wyspy, obserwacja nielegalnie łowiących w okolicach łodzi, dbanie o dobry stan szlaków pieszych, wyznaczanych przez ręcznie układane “murki” z kamieni oraz opieka nad potencjalnymi gośćmi, takimi jak my :-)”.
A wyżywienie? – “Wszystkie potrzebne zapasy przyjeżdżają razem z nimi statkiem, gdy zaczynają swoją 3-tygodniową służbę. Mają przestronną spiżarnię, zbiorniki na słodką wodę (wyspa nie ma żadnych własnych źródeł) oraz spore skrzynki bananów z Madery” (których smak na długo zapamiętamy!)”. Marta Szczepaniak
Poza oryginalnym ptactwem – widzieliśmy i inne, mało spotykane zwierzaki. Jednym z nich był maleńki gekon, który Marta trzymała na dłoni – Tarentola boettgeri bischoffi – gatunek występujący tylko na Kanarach i Wyspach Selvagens. Alicja z kolei wypatrzyła pięknego, kolorowego, rzadkiego kraba – Grapsus grapsus adscensionis, który występuje głównie na Pacyfiku i w Ameryce. Zdjęcie tego kraba autorstwa Alicji trzeba by wysłać do National Geographic! Wspaniałe ujęcie! Były jeszcze jaszczurki, chrząszcze, muszle z małymi krabami, oryginalne motyle, znane nam pomidory, ale i inna ciekawa i niespotykana roślinność. Strażnicy opowiadali jeszcze o rozprzestrzeniających się myszkach i szczurach. Z tymi ostatnimi na szczęście nie mieliśmy przyjemności
Selvagem Pequena jest drugą co do wielkości wyspą archipelagu. Wraz z pobliską Ilhéu de Fora, położone 11Mm na południowy-zachód od Selvagem Grande – stanowią najdalej na południe wysunięty skrawek Portugalii. Jej powierzchnia to tylko 20 hektarów, a najwyższy szczyt Pico do Veado wystaje 49m nad powierzchnię wody. Charakterystyczne są rozległe, piaszczyste zatoczki, pojawiające się tylko przy niskim poziomie wody. Obydwie wyspy cieszą się ogromnym zainteresowaniem ze względu na występujące tu rodzime gatunki endemicze – rzadko spotykaną roślinność gdziekolwiek indziej na świecie.
Przy wyspie można kotwiczyć, ale tylko w niektórych miesiącach. W październiku było to niemożliwe. Jedyne miejsce, które Park Naturalny Madery wyznaczył jako międzynarodowe kotwicowisko – to Enseada das Cagarras na Wyspie Selvagem Grande, a i tutaj trzeba zdobyć pozwolenie, żeby zejść na ląd. Warto jeszcze wiedzieć, iż na terenie Wysp Selvagens obowiązuje zakaz łowienia ryb. Trzeba zorganizować sobie samemu transport z jachtu na wyspę. Należy podporządkowywać się instrukcjom strażników i chodzić tylko wyznaczonymi szlakami. Nie można nic zabierać, ani nic ze sobą przywozić. (Panowie opowiadali, jak to pewnego razu przywiezione przez kogoś króliki uciekły, rozmnożyły się i zaczęły wyjadać jaja gniazdującym tu ptakom. Wciąż nie mogą się ich pozbyć.)
Przygody
Rejsom żeglarskim niemal zawsze towarzyszą różne przygody. Bez dreszczyku emocji byłoby nudno, poza tym trzeba mieć potem temat na morskie opowieści, których nigdy nie jest za mało…
Zacznijmy od pierwszego dnia rejsu, zaokrętowania 14 osób na 2 jachty… Niby to tylko 14 osób, ale każdy przylatywał z innego miasta i o innej porze. Finał był następujący: jeden samolot miał opóźnienie, drugi w ogóle nie przyleciał, w trzecim okazało się, że sprzedano więcej biletów, niż jest miejsc w samolocie – i Ania musiała koczować całą dobę w Barcelonie, a jakby mało było przygód z samolotami – to z czwartego nie doleciały wszystkie bagaże. Po prostu super! Na szczęście w niedzielę byliśmy już w komplecie.
O lotniczych stresach szybko zapomnieliśmy, kiedy w godzinę po wyjściu z portu nasz kurs okazał się zbieżny ze stadem małych wielorybów tzw. pilot whales (Globicephal), z rodziny delfinowatych. Zupełnie się nami nie przejmowały, a my, żeby nie zakłócić ich bardzo spokojnej wędrówki – stanęliśmy w dryfie i przyglądaliśmy się im, nasłuchiwaliśmy, coś niesamowitego! Zdjęcia wyszły pięknie!
Podczas rejsu jeszcze kilka razy widzieliśmy te „małe” (mogą dochodzić nawet do 9m długości) walenie, ale nie tylko ten gatunek występuje na Atlantyku. Rzadkością są np. walenie z rodziny wali dziobogłowych, tzw. Ziphius, z charakterystycznymi licznymi plamkami (zadrapaniami) na skórze. Mieliśmy szczęście i obok nich żeglować! Innego dnia spotkaliśmy naprawdę ogromnego wieloryba, prawdopodobnie był to humbak, wygrzewał się w słoneczku na powierzchni wody, po czym spokojnie wypuścił fontannę i pokazał wielką płetwę. A delfiny – bawiły się z nami często godzinami, wyskakując i przepływając przed dziobem, jeden przez drugiego. Cudowne stworzenia!
Sporo wrażeń dostarczały nam połowy ryb. Już po 2 godzinach ciągnięcia wędki za jachtem – trafiła nam się przepiękna, z ośmiokilogramowa dorada. Kolejnym razem nasz wytrawny wędkarz Remek złowił tuńczyka, Basia z Andrzejem dorwali barakudę, a Grześ z Martą wyłowili bogę. Najświeższa rybka prosto z oceanu – rewelacja! Kiedy z tak dorodnej zdobyczy Tomek zrobił zupę, a innym razem tatara z cebulką, oliwkami i żółteczkiem – nie mogliśmy się nadziwić, jakie to było pyszne!
Samo żeglowanie po oceanie było ogromną przygodą! Pierwszego dnia skończyło się na silniku, ale drugiego dnia, a wiec podczas przelotu z Las Galletas (Teneryfa) do San Sebastian (La Gomera) – nikt nie zapomni: wiatr 6-7°B, „halsówka” pod wiatr, co druga fala na pokładzie, rozmowy z Neptunem, kapitan z gorączką… Niezła szkoła jak na pierwszy wietrzny dzień rejsu… Potem już żadne oceaniczne fale nie były nikomu straszne
Pogoda ustabilizowała się, głęboki niż przeszedł, załogi zaprawione w bojach – tak więc piątego dnia rejsu ruszyliśmy na Salvageny. Wyszliśmy na noc z Santa Cruz de la Palma, kilka godzin przepłynęliśmy na silniku i w końcu dotarliśmy do trzeciej ćwiartki dość płytkiego niżu. Ten z kolei dał nam wiatry w „plecy” i siłę nie większą niż 6°B. Można było w końcu postawić żagle i „motylkiem” przemierzać 4m fale, cieszyć się brakiem widoku cywilizacji, bawić się sekstantem, ćwiczyć sterowanie, nawigację, podziwiać jak zawsze bajeczne wschody i zachody słońca, można było zapomnieć o codziennych problemach i dać się ponieść żeglarskiej fascynacji… Było cudownie!
Nagle wędka Remka wydała znajomy dźwięk. Mamy znowu rybę! Super! Prędkość nasza przekraczała 7kn, a tutaj kontraszot na grocie, spinakerbom zaczepiony do genui – wcale nie było łatwo w jednym momencie wytracić prędkość, żeby spokojnie wyciągnąć rybę. Pierwszy odruch – uruchamiamy silnik i dajemy bieg wsteczny! A tu nagle…. silnik nie kręci… Próbujemy raz i drugi i nic… Hm… szukamy przyczyny… niby wszystko gra… poza tym, że jakby miał za mało „siły” żeby zaskoczyć… czyżby to akumulatory? Ale przecież cały poprzedni dzień było ładowanie z kei, po postawieniu żagli lodówkę wyłączyliśmy, wskaźnik na woltomierzu w normie, raptem kilka godzin płyniemy bez silnika… niemożliwe!
…A jednak prawdziwe Mieliśmy w sumie tylko 2 akumulatory, oświetleniowy i silnikowy, całkiem spore. Okazało się, że przełącznik „emergency” był ustawiony w pozycji „on”, a więc słaby oświetleniowy wciąż rozładowywał silnikowy. W pozycji „on” przekaźnik ustawia się tylko w sytuacji nieostrożnego rozładowania, aby „zewrzeć” wszystkie akumulatory razem i po uruchomieniu silnika natychmiast wraca się do pozycji „off”. Widać nasi poprzednicy nie zwracali na to uwagi, ekipa przekazująca jacht nie bardzo w ogóle wiedziała o co chodzi, a my zostawiliśmy tak, jak było. Przez pierwszych kilka dni rejsu nie zaobserwowaliśmy żadnych problemów. Faktem jest, iż żeglowaliśmy wówczas w ciągu dnia, wieczorem cumowaliśmy w marinach, gdzie podłączaliśmy się do prądu z kei.
No to fajnie jest. Ani ryba się nie złapała, ani nie uruchomiliśmy silnika. Jesteśmy ok. 60 Mm od jakiegokolwiek lądu, na Atlantyku, poza zasięgiem telefonów. Powrót do bazy firmy czarterowej oznaczał zmianę kursu, tym razem pod falę 4m i wiatr 6°B, ale przede wszystkim zmieniał całkowicie plan rejsu i być może musielibyśmy zrezygnować wówczas z Wysp Selvagens. Jedynie co potrzebowaliśmy – to pożyczyć na chwilę akumulator z innego jachtu i już, a więc nie było mowy o zmianach planów. W końcu kiedyś bez silników się pływało i nikt nie narzekał! Wiatr był korzystny, noc zapowiadała się bezchmurna, księżyc pięknie oświetlał nam żagle, można było oszczędzać prąd jak się dało. Trochę tylko „nahalsowaliśmy” się przy podejściu do zatoki przy Selvagem Grande, nocą, żeby rzucić kotwicę, gdzie nie było żadnych świateł, a dookoła rafa i kamienie… Ale daliśmy radę :-)
W takich sytuacjach zawsze następuje pełna mobilizacja. Wszyscy perfekcyjnie wykonywali swoje zadania. Szkwały nadchodziły wciąż z różnych kierunków, chwila np. przetrzymania foka na wstecznym, czy nie wyluzowania żagli w odpowiednim momencie i mogliśmy być już na skałach… Odpowiednie zgranie załogi jest tak bardzo ważne! Trzeba zrozumieć, iż sam człowiek na morzu niewiele znaczy, trzeba umieć pracować w zespole, dostosować się do sytuacji!
Następnego dnia pożyczyliśmy akumulator od drugiej załogi (kolejna zaleta żeglowania w 2 jachty!) i kto by pomyślał, jak wiele radości potrafi dostarczyć dźwięk pracującego silnika Przestawiliśmy się na drugą stronę wyspy, do zatoki z domkiem strażników, jedynego miejsca, umożliwiającego zejście na ląd. Kierunek wiatru niestety nie zmienił się, fala wchodziła do zatoki, spory przybój, ale cóż… jesteśmy prawie u celu podróży, nie można teraz zrezygnować!
Rzuciliśmy kotwicę, zwodowaliśmy ponton i z trudem, ale przymocowaliśmy silnik zaburtowy. Zaczęło się zwożenie ekipy na ląd z dwóch jachtów… aparaty i kamery w workach foliowych, maksymalnie 4 osoby na pontonie… Samo wsiadanie z jachtu do pontonu wcale nie było łatwe! Tego nie da się zapomnieć ani dobrze opowiedzieć, to trzeba było zobaczyć! Znów się udało
Po szczęśliwym dopłynięciu do brzegu, rozpoczęliśmy penetrację bezludnej Selvagem Grande… To była wspaniała wycieczka! Wiele ciekawych rzeczy dowiedzieliśmy się o gniazdujących tu ptakach, o historii i funkcjonowaniu Parku Naturalnego Madery, co opisaliśmy już wyżej. Zrobiliśmy mnóstwo pięknych zdjęć, wysłaliśmy kartki do znajomych i powoli trzeba było wracać na jachty. Wachtowi kotwiczni z pewnością mieli już dość bujania się na fali…
Dzień przygód jeszcze się jednak nie skończył… Powrót pontonem na jachty okazał się co najmniej tak samo intrygujący jak kilka godzin wcześniej, ale najciekawsze było jeszcze przed nami. Kotwica zaczepiła się o kamienie. Próby wyszarpania jej na różne strony kończyły się fiaskiem, a tu prawie zmrok, sprzętu nurkowego brak. Perspektywa zostania na noc na rozhuśtanym kotwicowisku nie bardzo nam odpowiadała. Rewelacja! Dobre 1,5h walczyliśmy z kotwicą, już prawie pogodziliśmy się z jej utratą… Ale jak to zawsze powtarzał mi znakomity Kapitan Adam Kantorysiński – cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości!
To prawda, trzeba być cierpliwym i wyrozumiałym dla morza! I udało się Pod pewnym kątem, powoli jadąc na wstecznym – kotwica odwinęła się i można było ją wciągnąć na pokład. Co za radość! Szczęśliwie ocaleni wróciliśmy na przysłonięte od fali znane nam kotwicowisko, zjedliśmy kolację i ruszyliśmy w drogę..
Kolejny długi oceaniczny przelot z Selvagem Grande na Lanzarote minął już spokojnie, znów z wiatrem, zupełnie jak w pasacie na Karaiby. Pełni refleksji po wizycie na Dzikich Wyspach, bogatsi o nowe doświadczenia – delektowaliśmy się dostojną żeglugą, cudnie oddychającym oceanem, brakiem tłoku innych jachtów… Byliśmy wolni i szczęśliwy… Czasem tak niewiele potrzeba…
Reasumując…
Było super! Przede wszystkim ekipy dobrały się znakomicie! Nie jest łatwo spędzić dwa tygodnie non stop razem, 24h/dobę, na małej powierzchni, jeszcze na początku z nieznanymi sobie ludźmi… Atmosfera napawała optymizmem i chęcią odkrywania nowych lądów. Nieważne, że coś się psuło na jachtach, że żagle słabe, że warunki różne były… Jeżeli ludzie są fajni, to już niewiele potrzeba. Zawsze powtarzam – nieważne gdzie, ważne z kim!
Pod względem żeglarskim rejs również zaliczamy do bardzo udanych! Sporo żeglowaliśmy, ale i sporo zwiedzaliśmy. Cel ekspedycji, a więc dopłynięcie i spenetrowanie portugalskich Wysp Selvagens – osiągnięto! „Zaliczyliśmy” 8 wysp. Jedne podziwiało się z samochodów, inne przy pomocy wielbłądów, lub na piechotę (niektórzy w wypożyczonym sprzęcie trekingowym :-)). Staraliśmy się więc nie tylko żeglować, ćwiczyć manewry i w ogóle pogłębiać tajniki sztuki żeglarskiej (włącznie z ustalaniem pozycji przy pomocy sekstantu), ale także jak najwięcej zobaczyć, dotknąć, przekonać się samemu o tym, co piszą w przewodnikach, locjach czy innych publikacjach. Tak naprawdę, wrażenia z każdej wyspy powinny być opisywane w osobnych artykułach, za mało tutaj miejsca. Każda kolejna wyspa miała coś innego do zaoferowania, ciekawego i niespotykanego, a jednocześnie tak zupełnie innego od poprzedniej. Niesamowite jest, jak miejsca oddalone od siebie raptem o kilkadziesiąt mil morskich, tak diametralnie mogą się od siebie różnić!
Niektórzy upodobali sobie najbardziej zieloną La Palmę, z hektarami plantacji bananów, rosnących tuż przy drodze, imponująco nietypowym lasem iglastym, repliką statku Kolumba, szczytami powulkanicznymi sięgającymi do 2,5 tyś. m n.p.m. i jednym z najważniejszych na świecie obserwatoriów astronomicznych Magic Telescope. Inni preferowali okrągłą La Gomerę, z utworzonym w 1981r. Parkiem Narodowym Garajonay, o unikatowej roślinności z okresu trzeciorzędu, wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO i z Valle de Gran Rey – Doliną Wielkiego Króla z charakterystycznymi dla Gomery „tarasami”. Pozytywnym zaskoczeniem okazała się Lanzarote, o której głównie myślano w kategoriach klimatu księżycowego i nic więcej, i który notabene właśnie taki tam panuje. Zachwycają jednak magiczne miejsca, jak szmaragdowe jeziorko El Golfo, czy wulkaniczny Park Narodowy Timanfaya (Góry Ognia), w którym kamienie kilka metrów pod ziemią mają temperaturę ponad 100°C (a 10m pod stopami nawet 600°C!), i można smażyć kiełbaski na powulkanicznym grillu. Kompletnie inny klimat niż na wspomnianych wyżej wyspach!
Fuerteventura już jakiś czas temu została okrzyknięta nr1 przez niektórych członków naszej wyprawy. Od kilku lat tam mieszkają i bardzo chwalą sobie piaszczyste plaże, kilometrami ciągnące się wzdłuż wyspy, łagodny klimat, sympatycznych mieszkańców, czy wspaniały, znany na całym świecie ser kozi. A Gran Canaria ze stolicą Santa Cruz, Puerto Rico i przepięknymi klifami po zachodniej stronie wyspy, czy Puerto de Las Nieves ze znaną skałą Dedo del Dios (Palec Boży), albo południowe wydmy parku krajobrazowego Dunas de Maspalomas – również robią wrażenie!
Jeden z załogantów zahaczyłby się na jakiś czas na Wyspach Selvagens – dzikich, tajemniczych, oddalonych od świata i wolnych od cywilizacji, zamieszkałych jedynie przez ptaki, kolorowe kraby, gekony i dwóch strażników…
Na wycieczkę po Teneryfie zabrakło już czasu, podobnie jak z El Hierro. Wulkan Teide (najwyższy szczyt w Hiszpanii, 3718 m n.p.m.), oraz tajemnicza Wyspa Południkowa, która przez stulecia uznawana była za koniec znanego świata – będą musiały poczekać na kolejną wspólną ekspedycję….
Z żeglarskimi pozdrowieniami
Małgorzata Talar